Jacek Żurek, Wspólny cmentarz parafii świętego Józefa oraz świętej Anny w Zabrzu – Josefkirche und Annakirche in Hindenburg (1948)

Kojmeterjon znaczy sypialnia. Terminem tym określali Grecy wydzielony teren dla grzebania zmarłych, skąd pochodzi łacińskie coemeterium, od którego jeden krok do naszego cmentarza. To miejsce spoczynku, stanowiące asylum we wszystkich chyba kulturach, w czasie ostatniej wojny, a następnie w okresie powojennym było obszarem konfliktu o charakterze zarówno politycznym, jak i religijnym i kulturowym.

Cmentarz katolicki oraz kościelny obrządek pogrzebowy po wojnie budził w urzędnikach uczucia dwojakie. W sposób widoczny kłócił się z wprowadzaną na wzór rosyjski nową obrzędowością „laicką”, która zresztą nigdy nie wyszła poza stadium prób i eksperymentów. Świadczył jednocześnie o wyobcowaniu przedstawicieli władz państwowych z narodowej kultury, w którą od tysiąclecia wpisana była chrześcijańska religijność i jej obrzędy – od kołyski po deskę grobową.

W czasach stalinowskich religijne atrybuty śmierci częstokroć były przydatne władzy państwowej, choć z przyczyn areligijnych. W latach 1944–1947 chętnie korzystano z pomocy duchowieństwa w uświetnianiu wszelkich masowych imprez, starając się uwiarygodnić nowy porządek wobec społeczeństwa. Zdarzały się więc nawet głośne przypadki publicznej symbiozy władzy świeckiej i duchownej. Kiedy 1 kwietnia1947 roku urządzono z wielką pompą pogrzeb zamordowanego cztery dni wcześniej generała „Waltera”, czyli Karola Świerczewskiego, członka KC PPR i weterana wojny hiszpańskiej, egzekwie w Centralnym Domu Żołnierza odprawił w obecności prezydenta Bolesława Bieruta generalny dziekan Wojska Polskiego ksiądz Stanisław Warchałowski. W kondukcie za trumną komunisty kroczyli księża, a jak donosiła prasa rządowa nad ulicą „unosił się cichy szept modlitwy”. Tymczasem ta prawdziwa, warszawska ulica komentowała całą szopkę następująco: „Za dużo sztandarów, za mało trumien”. W specyficzny sposób duchowieństwo katolickie uczciło pogrzeb Józefa Stalina 9 marca 1953 roku. Kilka dni wcześniej urzędnicy wyznaniowi zarządzili we wszystkich diecezjach, by w dniu pogrzebu w każdym kościele o wyznaczonej porze biły dzwony i sygnaturki. Do ostatniej chwili sprawdzano, czy polecenie wszędzie dotarło, a proboszczowie zdawali sprawozdania, czy mają odpowiedni „sprzęt” na dzwonnicach. Prymas Wyszyński komentował te zabiegi następująco: „Zajęliśmy stanowisko – nie przeszkadzać. (...) Ostatecznie jest to dowód, że nawet marszałkowi Stalinowi jakieś urządzenia kościelne są potrzebne”. Nakaz bicia w dzwony w dniu pogrzebu należy uznać za przejaw myślenia magicznego, a może bardziej za implant zza wschodniej granicy, gdzie ubezwłasnowolniona Cerkiew prawosławna identyfikowała się z aparatem państwowym i podobne akty ostentacji religijnej nie budziły zdziwienia.

31 stycznia 1959 roku wydano ustawę o cmentarzach i chowaniu zmarłych regulująca dość szczegółowo kwestie pochówków. Zarząd i utrzymanie cmentarzy wyznaniowych pozostawiono w gestii kościołów (związków wyznaniowych) – przede wszystkim dotyczyło to parafialnych cmentarzy katolickich. Wątpliwości nie budził również przepis mówiący o pochówku na cmentarzach kościelnych zmarłych osób niewierzących lub należących do innych wyznań chrześcijańskich czy religii. Było to możliwe gdy w danej miejscowości nie istniał cmentarz komunalny (czyli pod zarządem władz samorządowych/administracyjnych). Taka też dotąd była praktyka władz kościelnych, udostępniających miejsca pochówku nie tylko katolikom. Podobnie użyczały sobie ziemi różne wyznania, na przykład cmentarz prawosławny na warszawskiej Woli ze względów finansowych po ostatniej wojnie utworzył w części północnej kwatery dla wiernych wyznania katolickiego. Istniało jednak w prawie kanonicznym ważne rozróżnienie dotyczące miejsca i sposobu pochówku.

Cmentarz zgodnie z tradycją stanowi miejsce święte, locus sacer. Wywodzi się to z okresu późnej starożytności, gdy zmarłych wiernych zaczęto grzebać wokół kościołów, gdzie spoczywały relikwie męczenników. Chrześcijanie pragnęli, by po śmierci ich ciała pozostawały w bliskości świętych członków, czekając w tym towarzystwie dnia Sądu Ostatecznego. W świecie chrześcijańskim stopniowo poniechano więc grzebania zmarłych na wzór rzymski – w specjalnych katakumbach poza miastem. W końcu XVIII wieku we Francji i w Polsce pojawiły się pierwsze cmentarze „w polu”, poza wałami miejskimi, jak cmentarz świętokrzyski na warszawskich Koszykach, w granicach parafii Świętego Krzyża (kościół misjonarzy przy Krakowskim Przedmieściu). Początkowo budziły niechęć, jednak zarządzenia władz państwowych oraz wysiłki duchowieństwa sprawiły, że przyzwyczajono się do nowinki. Warszawiaków przekonał biskup smoleński Gabriel Wodzyński, który w testamencie odczytanym z ambon stołecznych świątyń polecił, by pochować go na Koszykach, co też się stało w roku 1788. Dla ulotnej pamięci postawiono na grobie kamień z łacińskim napisem „Tu chcę być pogrzebion”. W ten sposób uświęcono w oczach mieszkańców nową formę grzebalną i odtąd podobne nekropolie, zarządzane przez parafie lub gminy wyznaniowe, stały się elementem (pod)miejskiego krajobrazu. Osobne, odgrodzone kwatery były przewidziane, by nie wprowadzać zamieszania w porządku doczesnym i wiecznym, dla osób chowanych z różnych przyczyn w nie poświęconej ziemi (bezbożnicy, innowiercy, samobójcy, ekskomunikowani, niechrzczeni). Cmentarz kościelny stanowi więc i w prawie, i w tradycji obiekt sakralny.

Ustawa z 1959 roku nakazywała przy pochówkach na równi traktować wiernych wyznania katolickiego i pozostałe osoby, gwałcąc tym samym specyfikę i świętość tego cmentarza, „równość” bowiem miała dotyczyć „wyznaczenia miejsca pochowania, właściwego ceremoniału pogrzebowego, wznoszenia nagrobków itp.” Co więcej, jeśli przepis ten zostałby złamany, władze państwowe miały prawo konfiskaty cmentarza z rąk kościelnych i przekwalifikowania go na cmentarz komunalny. Cała absurdalność sytuacji wynikała stąd, że prawo karne groziło karą pozbawienia wolności do lat pięciu za czyny w pewnych okolicznościach wzajemnie się wykluczające, mianowicie – za zmuszanie do udziału w obrzędach religijnych, za bezprawne powstrzymywanie od tegoż udziału oraz za odmowę „udostępnienia obrzędu (...) z powodu działalności lub poglądów politycznych”. „Obrzęd religijny” zgodnie ze zdrową logiką oznaczał katolicki pochówek z zachowaniem zasad prawa kanonicznego. Jednak pod to pojęcie władze państwowe podkładały dowolne znaczenie, ignorując obowiązujące zasady prawa kościelnego w zakresie pochówków. Pogwałceniem zaś zasad religijnych było między innymi chowanie w poświęconej ziemi, przeznaczonej dla ciał wiernych, tak zwanych osób bezwyznaniowych oraz ochrzczonych w Kościele rzymskokatolickim, lecz deklarujących się za życia jako osoby niewierzące (ateiści, indyferentni religijnie) lub świadczących o braku wiary swoim postępowaniem (bezbożnicy, bluźniercy, gorszyciele itd.). W ten sposób powyższe kategorie zmarłych w sposób pośredni zmuszano do pośmiertnego udziału w „obrzędzie”, co tłumaczył sekretarz episkopatu Choromański dyrektorowi Urzędu do spraw Wyznań: „Wytwarza się paradoksalna sytuacja – ludzie, którzy za życia nie uznawali krzyża, a nawet prowadzili z nim walkę, będą zmuszeni spoczywać po śmierci między krzyżami” (list z roku 1959).

Ustawa z tego roku stanowiła odpowiedź władz państwowych na incydent, który miał miejsce rok wcześniej w mazowieckim Żurominie. Tamtejszy proboszcz, liczący 88 lat Ignacy Staniaszko nie zgodził się na pogrzeb na cmentarzu parafialnym przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Kiedy ruszył kondukt pogrzebowy, wikary Czarniecki usiłował z grupą parafian przeszkodzić ceremonii. Ostatecznie pochówek odbył się, uczestnicy wykopali grób, wcześniej na polecenie proboszcza zasypany, a osłaniająca uroczystość milicja aresztowała dziewięć osób. Czarniecki został skazany w maju 1958 roku na półtora roku więzienia przez Sąd Wojewódzki w Warszawie. W Urzędzie do spraw Wyznań komentowano: „Sens więc [jest] taki – kto sieje wiatr, zbiera burzę. Nie opłaci się [Kościołowi] wywoływać tarć i zadrażnień” (1959). Afera wokół pogrzebu przewodniczącego miała jeszcze jeden wymiar, kulturowo-społeczny. Ukazała, że wyjątkowość „naukowego światopoglądu”, tak silnie eksponowana w propagandzie państwowej, przegrywała na całej linii w zetknięciu z zakorzenioną od tysiąclecia chrześcijańską religijnością. W obliczu spraw ostatecznych ustalony za życia światopogląd zmieniało wielu działaczy, zaś in articulo mortis okazywało się, że „nowa klasa” nie chciała pozostawać wyobcowana ze społeczeństwa, a niegdysiejszy powód do dumy – przynależność do partii komunistycznej głoszącej programowy ateizm – była przykrym zgrzytem w propagandowym obrazie sielankowej jedności całego narodu (chłopi – robotnicy – inteligencja pracująca). Urzędnicy państwowi oraz działacze partyjni z zasady nie mogli przecież siać waśni religijnych, jak formułował to odpowiedni dekret – „kto publicznie nawołuje do waśni na tle religijnym...”

Cmentarze, jak i inne obiekty sakralne posiadały w okresie powojennym charakter własności podzielonej, typowej akurat dla gospodarstwa feudalnego. Władza duchowna miała prawo zarządzania obiektem i użytkowania go, jednak tak zwana własność zwierzchnia, na mocy różnych skomplikowanych aktów prawnych niskiego rzędu, należała częstokroć do władzy państwowej. Przykładem charakterystycznym była owa ustawa o cmentarzach z 1959 roku, grożąca konfiskatami. Podobny w istocie cel miała polityka podatkowa w zakresie własności związków wyznaniowych. I tak w 1955 roku minister finansów Tadeusz Dietrich nałożył na parafialny cmentarz powązkowski (Stare Powązki) w Warszawie podatek obrotowy za lata 1954–1955 w wysokości prawie 200 tys. zł (średnia płaca wynosiła ówcześnie około tysiąca złotych). Od razu również zajęto pieniądze cmentarza spoczywające na koncie PKO. Równolegle wymierzono parafialnemu cmentarzowi bródnowskiemu podatki za rok 1950, obrotowy – około 60 tys. zł i dochodowy – około 45 tys. zł. Oba cmentarze katolickie potraktowano jako „prywatną inicjatywę”, przynoszącą spore dochody właścicielowi, czyli kurii metropolitalnej warszawskiej i podległemu jej tzw. dozorowi cmentarzy, co nie było dalekie od prawdy. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt ogólnej użyteczności publicznej cmentarzy, obowiązek świadczenia pochówków przez władze kościelne, wydatkowania dochodów na utrzymanie nekropolii i wreszcie zabytkowy ich charakter, dodatkowo naruszony przez zniszczenia wojenne. Tam gdzie proboszcz parafii katolickiej jest „monopolistą”, o co nietrudno w polskim krajobrazie religijnym, cmentarz bywa „maszynką do robienia pieniędzy”, a wielkość plebanii pozostaje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do stanu materialnego miejscowej nekropolii, o czym mówią na przykład żywe opinie użytkowników na temat dozoru tytułowych cmentarzy w początku obecnego stulecia. Patrz źródło. Nie zmienia to faktu, że zwłaszcza duże zabytkowe nekropolie wymagają szczególnych nakładów, a polityka podatkowa państwa może im służyć albo stanowić narzędzie szykany czy fiskalnej represji.

Problem własności kościelnej i stosunku władz do obiektów sakralnych miał szczególne znaczenie na nowych powojennych ziemiach zachodnich i północnych kraju (Śląsk, Ziemia Lubuska, Pomorze Zachodnie, Warmia i Mazury) oraz na obszarze byłego Wolnego Miasta Gdańska. Polski Kościół przejął tam obiekty poniemieckie, zarówno należące wcześniej do Kościoła katolickiego, jak i Kościołów ewangelickich. W latach 1959–1971 trwał spór wywołany przez władze państwowe, które uznały, że cały ów majątek przeszedł nieprawnie w ręce kościelne i należy do skarbu państwa. Argumentacja miała specyficzny wydźwięk wobec nieuregulowanej po dziś dzień sprawy własności poniemieckiej i historycznego sporu o charakter tych terenów. Polski episkopat w 1959 roku monitował premiera Józefa Cyrankiewicza: „polskość tych ziem znalazła się w jawnej i rażącej sprzeczności z okólnikiem nr 20 [ministra gospodarki komunalnej], który usiłuje urzędowo stwierdzić niemieckość tych ziem i ich pomników polskiej przeszłości; budowle kościelne fundowane i wznoszone, budowane ręką polską w polskim duchu na Ziemiach Zachodnich »uznane« zostały przez Ministra Gospodarki Komunalnej, ku radości rewizjonistów niemieckich i wrogów Polski, za mienie »czysto niemieckie«, więc nie polskie!”

Spór ten jednak miał głębsze podłoże, dotyczył delikatnego rozróżnienia między kulturą polską a niemiecką w miejscu przenikania się wpływów obu narodów oraz stosunku do historii i kultury niemieckiej na „Ziemiach Odzyskanych”. Fatalny przykład niewątpliwie dały niemieckie władze hitlerowskie, które podczas okupacji wielokrotnie dopuszczały się profanacji cmentarzy. Rozkopywanie kirkutów (cmentarzy żydowskich), używanie macew (kamieni nagrobnych) do brukowania placów i ulic, usuwanie z cmentarzy katolickich śladów polskości przez burzenie pomników, skuwanie napisów, niejednokrotnie na życzenie (przymuszanych do tego nieraz co prawda) władz kościelnych niemieckich – nie mogło pozostać obojętne dla społeczeństwa. W Polsce więc dewastację cmentarzy, polskich i żydowskich, rozpoczęli Niemcy, choć poprzednikami ich gdy idzie o chrześcijańskie miejsca pochówku byli Rosjanie i Żydzi (profanacje przede wszystkim prawosławnych relikwii oraz w ogóle miejsc kultu religijnego).

W okresie powojennym cmentarze niemieckie uległy ruinie i zapomnieniu po ucieczce i wysiedleniu ludności niemieckiej oraz autochtonicznej. Ślady tego można oglądać po dziś dzień w całej Polsce, nie tylko na Górnym Śląsku czy ziemiach zachodnich, wszędzie tam, gdzie do połowy XX wieku osiadł kolonista niemiecki, jak wzdłuż całego biegu Wisły, od Żywiecczyzny, przez okolice Warszawy, do Gdańska. Jednak do dewastacji przyłożyli się również Polacy, co było skutkiem wojennego zdziczenia obyczajów oraz specyficznej, komunistycznej pompa funebris, usiłującej pogodzić ogień z wodą, jak tego generała „Waltera” – o którym niepochlebne świadectwo wydał nawet Hemingway w swej powieści o wojnie domowej w Hiszpanii (generał Golz z Komu bije dzwon) – z kropidłem.

Hierarchia kościelna w Polsce interweniowała za to na korzyść katolickiej ludności niemieckiej. I tak na przykład na początku 1948 roku doszło do sporu kurii katowickiej z Urzędem Wojewódzkim Śląsko-Dąbrowskim, który nakazał wyrugować z jednego z kościołów zabrzańskich Te Deum śpiewane po niemiecku. Po interwencji biskupa Bieńka wojewoda śląski (1945–1948) generał Aleksander Zawadzki nakazał cofnąć decyzję. Prymas Hlond, który wyznaczył w 1945 roku polskich administratorów dla diecezji niemieckich na ziemiach zachodnich i północnych, stał się jednak opiekunem niemieckich katolików, starając się, by mieli możność uczestniczenia w liturgii w języku ojczystym. Od końca 1947 roku powołane na rozkaz Zawadzkiego specjalne komisje obywatelskie przeglądały pod patronatem lokalnych władz miejsca publiczne oraz lokale prywatne, badając, czy znajdują się tam napisy niemieckie. Rodziny zmarłych i parafie miały usunąć takie napisy z nagrobków i kościołów. Czyniono jednak to niechętnie i w rezultacie 23 kwietnia 1948 roku Zawadzki powołał kolejne komisje, powiatowe, z prawem kontroli działań komisji obywatelskich. Ostateczny termin akcji „oczyszczania” Śląska ze śladów niemczyzny został wyznaczony na święto 22 Lipca tego roku. Jednak poza Górnym Śląskiem aktywność władz administracyjnych była słabsza, na przykład wojewoda gdański w lipcu 1949 roku nakazywał pozostawić w spokoju niemieckie nagrobki.

Poniżej drukuję dwa listy na temat wydarzeń poprzedzających pogrzeb „polskiego stachanowca”, przodownika pracy Wincentego Pstrowskiego, który odbył się 21 kwietnia 1948 roku. Pochówek odbył się na cmentarzu należącym do parafii świętego Józefa w Zabrzu, tworzącym wspólny teren grzebalny z cmentarzem zabrzańskiej parafii świętej Anny i zbiorczo określany tym mianem. Listy pochodzące z Archiwum Archidiecezjalnego w Gnieźnie (zespół Archiwum Prymasa Polski) mówią o dewastacji obu cmentarza i reakcji władz kościelnych. Pochówek Pstrowskiego był świecki, tłumny. Złośliwa plotka później powtarzała „Chcesz mieć pogrzeb boski, pracuj jak Wincenty Pstrowski!”. Zmarły, górnik przodowy, urodził się w 1904 roku. Od 1928 roku pracował w kopalniach polskich i belgijskich. Do ojczyzny wrócił w 1946 roku, wstąpił do PPR. Jako rębacz kopalni „Jadwiga” ogłosił 27 lipca 1947 roku słynny list otwarty do górników, wzywający do współzawodnictwa pracy. Dzięki temu zwiększył swą dniówkę z 70 do 700 złotych, wyrąbując 273 procent normy. W wyścigu z Pstrowskim brał udział górnik Alfons Thiel, jednak obu pobił w końcu niejaki Bernard Bugdoł, uzyskując 557 procent. Krótko, na jeden miesiąc wyprzedził go Czesław Zieliński, znów wyprzedzony przez Bugdoła. Obu w zabójczym wyścigu usiłował pobić Pstrowski, ale – umarł.

Autorzy listów to Bolesław Kominek, ówcześnie administrator apostolski Śląska Opolskiego (1945–1951), oraz Franciszek Pieruszka (+1986), proboszcz parafii świętej Anny (1939–1954, 1956–1986), w czasach stalinowskich wydalony ze Śląska na teren archidiecezji krakowskiej. Wymieniony w liście proboszcza Paweł Dubiel to prezydent Zabrza (16 III 1945 – 1 IV 1950), który rozpoczął tak zwaną weryfikację narodowościową mieszkańców. Wspomniana „ogromna agitacja przeciw Papieżowi” to akcja propagandowa władz państwowych w związku z listem Piusa XII z marca 1948 r. do biskupów niemieckich, w którym pisał papież o niesprawiedliwym odwecie i wypędzeniu po 1945 r. rzekomo 12 mln Niemców z przyznanych Polsce ziem zachodnich i północnych. Autor listu ponadto pisał o konieczności cofnięcia w miarę możności „tego, co zostało dokonane”.

Początki parafii świętej Anny (St. Annakirche) w dzielnicy Zabrza (niemiecki Hindenburg w latach 1915–1945) Dorota (Dorotheendorf) sięgają 1900 roku, kiedy konsekrowano nową, neoromańską świątynię i wydzielono teren z istniejącej parafii świętego Andrzeja Apostoła. Po erygowaniu parafii w 1905 roku poświęcono parafialny cmentarz. Parafian było około 8 tys. Podczas wojny kościół został trafiony ośmioma bombami, władze niemieckie skonfiskowały także mienie kościelne. 19 marca 1945 roku miasto przejęły władze polskie, znaczna część parafian wyjechała, na ich miejsce zjawili się Polacy ze wschodu oraz z Westfalii i Francji. Parafia świętego Józefa (St. Josefkirche) została wydzielona z parafii świętego Andrzeja Apostoła w roku 1931, konsekracja nowego kościoła miała miejsce w roku następnym. Dotkliwych szkód obiekty parafialne doznały dwukrotnie – 20 kwietnia 1948 roku z rąk miejscowej młodzieży szkolnej i robotników kanalizacji miejskiej oraz 10 sierpnia tego roku, gdy nad Zabrzem przeszedł huragan.

Tekst przeredagowany przez autora (2017), pierwodruk: Pompa funebris (trochę ploteczek o pogrzebach), „Biuletyn IPN” 2002, nr 10 (21), s. 45–52. Edycja omówionych listów w załączeniu.

Pobierz plik z dokumentami.